Tomas Huk: Mocna psychika jest najważniejsza

02
lut

- W dzisiejszych czasach trzeba mieć mocną psychikę, jeśli chce się osiągnąć sukces. Trzeba wierzyć w siebie i w to, że praca, którą się wykonuje i to, co się robi, jest słuszne - przyznał Tomas Huk. W długiej rozmowie obrońca Piasta opowiedział między innymi o swoim dzieciństwie i przyjaźni z Martinem Bukatą. Słowak poruszył też kilka boiskowych kwestii.

 

Jesteś w Piaście od sześciu miesięcy. Jak możesz opisać czas spędzony w Gliwicach i w zespole Niebiesko-Czerwonych?

- Czuję się bardzo dobrze zarówno w zespole, jak i mieście. Ludzie, którzy pracują w klubie są przyjaźnie nastawieni i odbieram wszystko pozytywnie. W Gliwicach jestem z narzeczoną i psem. Miasto jest ładne i niczego tutaj nie brakuje. Jest nam tutaj bardzo dobrze.

 

Wyglądasz na osobę, która na ogół jest spokojna, małomówna i otwiera się dopiero wtedy, kiedy kogoś lepiej pozna. Ile w tym prawdy?

- Trochę prawdy w tym jest, ale ogólnie nie mam problemów, żeby z kimś porozmawiać. Może to tak wyglądać, bo jestem tutaj stosunkowo krótko, ale z czasem jest i będzie coraz lepiej... W szatni Piasta jest dużo Polaków, więc porozumiewanie się nie było jakimś dużym problemem. Rozumiałem wszystko, co się do mnie mówiło, ale trudniej było mi mówić dobrze po polsku. Teraz już jest z tym zdecydowanie lepiej i potrafię się z każdym dogadać.

 

No tak. Pamiętam z naszej pierwszej rozmowy, jak mówiłeś, że rozumiesz polski, ale nie potrafisz jeszcze do końca mówić...

- Tak. Trzeba gadać, gadać i gadać. Kiedy nie będę tego robił, to nigdy się nie nauczę. Czasami mówię źle, ale ktoś zawsze może mnie poprawić, jak np. Patryk Sokołowski, z którym dużo rozmawiam. Nie bałem się polskiego, ale jestem tutaj z Frantiskiem Plachem i Jakubem Holubkiem, więc głównie mówimy po słowacku. Jeśli byłbym sam, to pewnie nauczyłbym się szybciej i lepiej, ale tak jak powiedziałem - w Piaście jest dużo Polaków, więc cały czas mam kontakt z tym językiem, a to bardzo pomaga.

 

 

Zmieńmy troszkę temat. Urodziłeś się w Koszycach i tam też stawiałeś pierwsze piłkarskie kroki...

- Tak, to prawda. Całe moje dzieciństwo i młodość spędziłem w Koszycach. Jestem dumny, że w tym mieście się urodziłem oraz wychowałem. Pewnego dnia będę chciał tam wrócić. W Koszycach zacząłem też grać w piłkę i zaliczyłem pierwsze ligowe występy. W klubie z tego miasta przeszedłem przez wszystkie kategorie wiekowe i praktycznie jemu mogę zawdzięczać moją piłkarską karierę.

 

A jak wyglądało twoje dzieciństwo?

- Było przedszkole, była szkoła... A oprócz tego, to zawsze z kilkoma znajomymi graliśmy w piłkę albo gdzieś biegaliśmy. Jeśli było zimno, to był hokej lub gra na komputerze. Za dzieciaka graliśmy też w taką grę, która u nas nazywa się "wybijana". Polega ona na tym, że są dwie drużyny, jedna piłka, a na obu końcach boiskach stoją dwie osoby.

 

Dwa ognie! Bardzo popularna gra dla dzieci...

- U nas też, bo bardzo często w nią graliśmy. Wiele razy bawiliśmy się też w chowanego. Było super!

 

A co robili twoi rodzice?

- Mój tata był kierowcą tira, a mama kasjerką w sklepie. Wychowywali mnie i starszego o dwa lata brata. To właśnie z nim w dzieciństwie grałem w piłkę. Miał grupkę znajomych, którzy byli ode mnie starsi, ale to nikomu nie przeszkadzało, więc mogłem grać nimi. Później brat wyjechał z dziewczyną do Anglii i żyje tam do teraz.

 

Kto pierwszy zaprowadził cię na stadion?

- Ojciec zabrał mnie i brata na 1. FC Koszyce, kiedy ten zespół grał w Lidze Mistrzów. To były świetne mecze i super emocje. To właśnie dzięki tacie wszedłem na piłkarską drogę.

 

A pamiętasz swój pierwszy mecz?

- Nie pamiętam meczu, bo byłem wtedy bardzo mały, ale pamiętam okoliczności. Miałem być wtedy jednym z chłopców do podawania piłek. Na moje nieszczęście było wtedy za dużo dzieci i siedziałem cały mecz na trybunach. Z drugiej jednak strony mogłem to przeżywać w inny sposób. Później już sam zacząłem grać, a na meczach seniorów stałem przy linii i podawałem piłki.

 

Ile miałeś lat, jak zacząłeś grać?

- Sześć lub siedem.

 

 

To właśnie w Koszycach osiągnąłeś największy sukces w piłkarskiej karierze, czyli Puchar Słowacji. Rozgrywki 2013/14 były też dla ciebie pierwszymi, w których grałeś w większej liczbie meczów. Choć zadebiutowałeś rok wcześniej...

- Tak, to prawda. Po tym jak zadebiutowałem, to doznałem poważnej kontuzji kostki... Musiałem poddać się operacji, a po niej pauzowałem około pięć miesięcy. Natomiast w kolejnym sezonie zdobyliśmy puchar. To było coś niesamowitego, szczególnie dla zawodnika, który urodził się i wychował w Koszycach. W tych rozgrywkach często wchodziłem z ławki i tak też było w finale ze Slovanem Bratysława. Nie mieliśmy szans na mistrzostwo i bardziej nastawiliśmy się na puchar, jednak w końcowe zwycięstwo uwierzyliśmy dopiero po półfinale. Co do decydującego starcia - rywal wyszedł na prowadzenie, ale nie daliśmy na wygraną. Do przerwy udało nam się wyrównać, a kwadrans przed końcem zdobyliśmy decydującego gola. Do siatki trafił wtedy były zawodnik Piasta, Martin Bukata. Co więcej, naszym trenerem był Radoslav Latal, który też pracował w Gliwicach. To był piękny czas!

 

Skupmy się na meczu finałowym. Jest 78. minuta, 2-1 dla Koszyc w meczu z bardziej utytułowanym Slovanem Bratysława i na boisko wchodzi 18-letni Tomas Huk. Był stres?

- Muszę powiedzieć, że był. Wszedłem na boisko i chciałem zrobić wszystko, aby ten mecz skończył się naszą wygraną. W końcówce skupialiśmy się wyłącznie na defensywie, a ja byłem świeży, więc musiałem być wszędzie. Jeśli przeciwnik atakował, to musiałem być przy nim. Jeśli to my ruszaliśmy do przodu, to ja musiałem w tej akcji uczestniczyć. A jeśli trzeba było przytrzymać dłużej piłkę, to oczywiście też trzeba było to zrobić, aby zyskać bardzo cenny dla nas czas. Cieszę się, że to wszystko się udało i zdobyliśmy puchar.

 

Jaka to była drużyna?

- Myślę, że można ją porównać do Piasta. Było dużo doświadczonych piłkarzy, kilku obcokrajowców i kilku młodych, takich jak ja, Buki czy Ondrej Duda. On jednak grał przez pierwszą część sezonu, a później przeszedł do Legii. Ja i kilku innych zawodników było wychowankami tego klubu. Trzymaliśmy się razem, więc było nam łatwiej wejść do zespołu.

 

Czy takie emocje i sukces łączą? Bo do tej pory przyjaźnisz się z Martinem Bukatą i Ondrejem Dudą, prawda?

- Tak, ale nie sądzę, że to dlatego jesteśmy przyjaciółmi. Z Ondrejem grałem pięć lub sześć lat w drużynach młodzieżowych. Z Martinem było podobnie, choć on grał w starszym roczniku. Chodziliśmy też do tej samej szkoły. Jak trafiliśmy do pierwszej drużyny, to już byliśmy bardzo dobrymi kumplami. Tak też zostało do teraz. Oprócz rodziny, to właśnie przyjaciele zajmują najwięcej miejsca w moim życiu.

 

Skoro przy tym jesteśmy. Wspomniałeś wcześniej o narzeczonej... Powiedz mi, jak się poznaliście?

- To było jeszcze w szkole. Ja miałem 14, a Monika 12 lat. Chodziłem z kolegami na podwórko i ona też się z nami zabierała. Później drogi nam się na chwilę rozeszły, ale spotkaliśmy się ponownie, kiedy miałem 18 lat. Zaczęliśmy się wtedy spotykać. Niedawno mieliśmy piątą rocznicę, a pod koniec maja weźmiemy ślub.

 

Powiedz coś więcej o niej. Jaka jest, co w niej kochasz, a co cię wkurza?

- Hahahaha! (śmiech) Zacznę od tego pierwszego - jest bardzo pozytywna i lubi piłkę! Dzięki temu możemy razem oglądać mecze. Czasami jest tak, że robi to częściej ode mnie. Oprócz tego jest bardzo aktywna, lubi spacery i nigdy nam się ze sobą nie nudzi. A co mnie wkurza... Kiedy gram na Playstation i każe mi wyłączyć. (śmiech) To nic takiego, ale wiadomo, że nie mogę z tym przesadzać i musi być równowaga.

 

A wiesz co ją wkurza w tobie?

- Myślę, że najbardziej właśnie to Playstation. Poza tym, to jestem perfekcyjny. (śmiech)

 

 

Wróćmy na moment do piłki... Twój debiut w Ekstraklasie chyba zapamiętasz na długo, prawda?

- Tak, racja. Zremisowaliśmy z Lechem, a ja dostałem czerwoną kartkę.

 

To była twoja pierwsza czerwona kartka w karierze...

- Wcześniej dostałem jedną po dwóch żółtych, ale ta faktycznie była pierwszą bezpośrednią. Muszę przyznać, że gdyby ta sytuacja zdarzyła się jeszcze raz, to nie faulowałbym tego zawodnika. Zostawiłbym go i sądzę, że Fero obroniłby jego strzał. W tamtym momencie wydawało mi się jednak, że to jedyna opcja. Było wtedy 1-0 dla nas i niewiele brakowało do końca. Niestety nie dowieźliśmy prowadzenia...

 

Podobna sytuacja była ostatnio w finale Pucharu Hiszpanii. Tylko tam, po czerwonej kartce, bramki już nie padły...

- Racja. Takie rzeczy się zdarzają... To duże ryzyko, a ja zdecydowałem się je podjąć. Szkoda, że nie udało się utrzymać wyniku. I tak trzeba przyznać, że zespół dobrze pracował, a Lech miał tylko jedną szansę. Moim zdaniem rywale mieli dużo szczęścia przy tej bramce, ale taka jest piłka...

 

No właśnie. Można chyba powiedzieć, że w tym sezonie trochę prześladuje ciebie pech. Czerwona kartka, samobój, zagranie ręką w polu karnym...

- Było kilka takich sytuacji, niestety. W trakcie meczu nie można się na tym skupiać, ale trzeba robić wszystko, aby odwrócić losy. Na przykład w starciu z Cracovią strzeliłem samobója, ale po wszystkim koncentrowałem się, aby naprawić swój błąd i pomóc drużynie wygrać. W trakcie spotkania nie można o tym rozmyślać, bo może być jeszcze gorzej... Miałem trochę pecha, ale muszę bardziej uważać. Teraz jest VAR i takie dotknięcie piłki ręką, jak w meczu ze Śląskiem nie przejdzie. Gdy nie było wideoweryfikacji, to takie sytuacje niejednokrotnie umykały sędziom.

 

Mocno przeżywałeś te sytuacje?

- Tak, czasami jest to jeden dzień, a czasami dwa. Po samobójczej bramce z Cracovią trwało to dłużej. Strasznie mnie to wku****... Wiadomo, każdemu zdarza się popełnić błąd, ale trzeba mocno pracować, aby robić ich jak najmniej lub całkowicie ich uniknąć. Czasami po meczach, jak ten w Krakowie, wolę pobyć sam i odreagować wszystko na siłowni. Chcę wtedy odpocząć od piłki, nie myśleć o niej. Najczęściej pomaga też rozmowa z dziewczyną, rodziną lub przyjaciółmi.

 

Po takich sytuacjach wzrasta presja i krytyka kibiców. To duży problem?

- To może być problem, ale piłkarze są na to narażeni. Kibice mają swoją opinię, a piłkarz musi być zawsze na to przygotowany. Krytyka i niemiłe słowa się zdarzają, ale nie można tego brać do siebie, tylko dalej ciężko pracować i nie ulegać tej presji. Później i tak najważniejsze jest zdanie trenera, który po dokładnej analizie może podpowiedzieć i dać wskazówkę, co można zrobić lepiej.

 

Jak dużą rolę odgrywa w takich momentach silna psychika?

- To najważniejsze. W dzisiejszych czasach trzeba mieć mocną psychikę, jeśli chce się osiągnąć sukces. Trzeba wierzyć w siebie i w to, że praca, którą się wykonuje i to, co się robi, jest słuszne.

 

Jaką masz więc radę dla młodych zawodników, którzy dopiero wchodzą w świat piłki?

- Trzeba skupiać się na ciężkiej pracy i mieć dużo cierpliwości. Dobrze jest też mieć koło siebie dobrych ludzi, którzy będą w stanie ci pomóc i wyciągną z ciebie wszystko to, co najlepsze. Natomiast kiedy zdarzy się błąd, to nie można dać wygrać presji, nie można przestać pracować i nie wierzyć w siebie. Oczywiście, czasami zdarzają się gorsze dni, ktoś łapie doła na jakiś czas, ale jak trenujesz, to wszystko się odwróci.

 

Rozmawiał Karol Młot

 

 

Biuro Prasowe

GKS Piast SA