Papadopulos: Nie widziałem takiego klubu, jak Piast

31
sie

- Grałem w Anglii, Holandii, Niemczech, Rosji i Polsce, ale jeszcze nie widziałem takiego klubu, w którym każdy żyje w zgodzie. W Piaście tak jest. Wszyscy trzymamy się razem i to jest po prostu kapitalne - przyznał Michal Papadopulos, który w długiej rozmowie opowiedział o swoim życiu i barwnej karierze.

Tak na początek... jak trafiłeś do Arsenalu?

- To już jest historia (śmiech). Kilka osób z Arsenalu przyjechało obserwować młodzieżowe mistrzostwa Europy, w których grałem razem z reprezentacją Czech do lat 17. Wtedy to wszystko się zaczęło. Muszę powiedzieć, że miałem sporo szczęścia, bo zawsze strzelałem bramki, gdy przyjeżdżali na moje mecze. Nie wiem czym ich do siebie przekonałem, ale może tymi golami. Wiem jednak, że to nie był tylko jeden mecz, a długa obserwacja. Jak dostałem propozycję, to nie musiałem się w ogóle zastanawiać. W tamtych czasach Arsenal był jednym z najlepszych klubów w Europie. Trafiłem tam w sezonie, w którym Kanonierzy zdobyli swój ostatni mistrzowski tytuł. Mogłem z bliska oglądać i przeżywać sezon bez porażki. To była niesamowita drużyna, której wszystko perfekcyjnie wychodziło. Mogę się wypowiadać w samych superlatywach.



Wystarczy spojrzeć na zawodników, którzy grali wtedy w Arsenalu...

- No tak, byli m.in Dennis Bergkamp, Robert Pires, Thierry Henry czy Patrick Vieira. Same gwiazdy! Muszę przyznać, że panowały tam świetne relacje. Trafiłem do Londynu jako młody piłkarz, bez znajomości języka, ale starsi zawodnicy bardzo mi pomagali. Gdy ma się styczność z takimi osobowościami jak Bergkamp czy Vieira, to robi się wszystko, żeby się tam utrzymać.

Miałeś wtedy 18 lat, to było spełnienie twoich marzeń?
- Tak, to było jedno z moich marzeń. Wiedziałem, że nie będę zbyt często grał, ale bycie częścią tej drużyny i możliwość wspólnych treningów z takimi zawodnikami, to dla mnie było coś niesamowitego.
W Arsenalu zagrałeś tylko jeden mecz.. Chyba szkoda, że nie udało się wejść na boisko w innych spotkaniach?
- Tak, zagrałem w FA Cup w spotkaniu z Wolverhampton Wanderers. Oprócz tego byłem jeszcze na ławce w innym meczu pucharowym oraz w spotkaniu Ligi Mistrzów z Interem Mediolan. To było super przeżycie! Wygraliśmy na wyjeździe 5-1, ale niestety nie udało się wejść na boisko. Wszystko widziałem jednak z bliska, a obecność na San Siro było jednym z moich marzeń, bo bardzo lubiłem ligę włoską.

A jak wyglądały treningi u Arsene'a Wengera?
- Arsene Wenger prowadził główną część zajęć, ale bacznie obserwował pozostałe ćwiczenia. Treningi nie trwały zbyt długo. Były krótkie, ale bardzo intensywne. Duży nacisk kładziono na precyzyjność podań. W tamtym czasie w Arsenalu grali tacy zawodnicy, dla których było to automatyczne. Możliwość treningów z nimi sprawiła, że stałem się lepszym piłkarzem, bo przy nich nie mogłem sobie pozwolić na łatwe błędy. Tak to odczuwałem... Przyszedłem do klubu i pomyślałem sobie: "K*****, co ja robię między takimi gwiazdami?!" Gdy się z nimi trenuje i widzi się ich perfekcyjność, to nie można sobie pozwolić na pomyłki.

Wspomniałeś, że starsi zawodnicy, jak Vieira czy Bergkamp dużo pomagali, ale powiedz proszę z kim miałeś wtedy najlepszy kontakt?
- Z Gaelem Clichy’m. Złożyło się na to kilka rzeczy, bo nie dość, że trafiliśmy razem do klubu, to jeszcze mieszkaliśmy blisko siebie. Można powiedzieć, że każdy dzień spędzaliśmy wspólnie. Często chodziłem do niego i jego ówczesnej dziewczyny - a teraz żony - na obiady. Ona dobrze gotowała... To było dla nas świetne! Obaj byliśmy młodzi, mieliśmy takie samo marzenie i cel, do którego chcieliśmy dążyć. Mieliśmy bardzo dobre relacje.

Macie jeszcze kontakt?
- Do niedawna jeszcze mieliśmy, ale od jakiegoś czasu to ucichło.

Po roku wróciłeś do Ostrawy, a po dwóch latach był transfer do Niemiec. Za 1,5 miliona euro...
- Całkiem spore pieniądze. (śmiech) Do Arsenalu też miałem iść na transfer definitywny, ale nie doszło to do skutku. Kilka tygodni przed przenosinami miałem operację łąkotki, więc londyńczycy zaproponowali, że wezmą mnie z kontuzją, ale tylko na wypożyczenie. Chciałem tam przejść na każdych warunkach. To było moje marzenie, więc obojętne mi było, czy pójdę tam na roczne wypożyczenie czy transfer definitywny. Pod koniec mojego pobytu w Londynie rozmawiałem z Wengerem i powiedział mi, że chcieliby, abym został w klubie, ale musiałbym iść na wypożyczenie do innego zespołu, najpewniej z Championship. W tamtym momencie powiedziałem, że nie chcę grać gdzieś indziej w Anglii. Lepszy był dla mnie powrót do Banika Ostrawa, gdzie wiedziałem, że będę grał w pierwszym zespole.

A nie dało się przejść do Arsenalu i dać się wypożyczyć do Banika?
- Może tak byłoby lepiej, ale Arsenal nie chciał zdecydować się na takie rozwiązanie. Woleli wypożyczyć mnie do klubu z Championship. Widziałem, jak wtedy wyglądała ta liga. Była zupełnie inna od Premier League, bardziej fizyczna... a ja nie byłem zbyt mocno zbudowany i nie czułem, że to jest dla mnie odpowiednie miejsce. Wspólnie zdecydowaliśmy, że powrót do Banika będzie lepszym rozwiązaniem. Pomogło mi to, bo po półtorej roku poszedłem do Bayeru Leverkusen.

Jak wspominasz grę w klubie z BayArena?
- Życie i gra w Niemczech były świetne. Początkowo obawiałem się niemieckiej mentalności, ale po pierwszych dniach zmieniłem swoje nastawienie i odczucia. Jeśli chodzi o sprawy sportowe, to wszystko było idealnie przygotowane. Arsenal to była najwyższa półka, ale Bayer w niczym mu nie odstawał. Bazy treningowe i wszystko było perfekcyjne. Nie musiałem nawet czyścić swoich butów, bo był od tego człowiek. Mogłem koncentrować się tylko i wyłącznie na piłce.

W Leverkusen miałeś sporą konkurencję...
- Tak, gdy przychodziłem do Bayeru to grali tam Dimityr Berbatow i Andrij Woronin. To bardzo dobrzy piłkarze i duże nazwiska. Później przyszli Theofanis Gekas i Sergej Barbarez...

Na BayArena grałeś z Jackiem Krzynówkiem. Jak go wspominasz?
- Jacek to świetny facet! Dużo mi pomagał i mogłem się do niego zwrócić w każdej sprawie. Po polsku rozmawiał też Paul Freier, więc z nim też potrafiłem się dogadać. On także był bardzo pomocny.

Sądziłeś, że twoja przygoda z Leverkusen potrwa dłużej?
- Podpisałem kontrakt na trzy lata, ale po dwóch latach lepszym rozwiązaniem było wypożyczenie. Po powrocie zostało mi pół roku umowy... Bayer nie chciał jej przedłużyć, więc zostałem sprzedany do FK Mlada Boleslav.

No właśnie. Zostałeś wypożyczony do Energie Cottbus. Tam też grałeś z Polakami. Jaki miałeś z nimi kontakt?
- Największy kontakt miałem z Mariuszem Kukiełką i Przemkiem Trytko. To świetni ludzie! Tryto to super chłopak i zawsze rozmawiamy sobie przed naszymi meczami.

W Cottbus dwa pierwsze mecze to dwa gole...
- Początek miałem bardzo udany, ale później złapałem nieszczęśliwą kontuzję. Pamiętam, że to było przed meczem z Bayernem Monachium... Miałem wystąpić w tym spotkaniu, ale doznałem urazu i zastąpił mnie Branko Jelić. To właśnie on strzelił dwie bramki i dzięki temu wygraliśmy 2-0. Ogólnie to miło wspominam moje pół roku w Cottbus. Gdy tam przychodziłem, to Energie było w beznadziejnej sytuacji i znajdowało się na ostatnim miejscu, ale po sześciu miesiącach mogliśmy cieszyć się z utrzymania. Dla tego klubu było to jak mistrzostwo Niemiec.

No tak, Energie Cottbus nigdy nie było zbyt wysoko w Bundeslidze… Ale teraz występują na czwartym poziomie rozgrywkowym...
- No właśnie... Wtedy miasto żyło piłką nożną, a ludzie wypełniali stadion do ostatniego krzesełka.

Bundesliga to chyba fenomen pod tym względem...
- Zgadzam się z tym w stu procentach. Kibice w Cottbus byli ogromnie wdzięczni za to, że mogą oglądać Bundesligę na swoim stadionie. Muszę powiedzieć, że bardzo mi się tam podobało. Jakbym miał porównać to z moim pobytem w Leverkusen... Bayer to mega profesjonalny klub z zachodu Niemiec, gdzie wszystko musi być idealnie przygotowane. Natomiast w Energie Cottbus wszyscy cieszyli się z tego, że mogą występować na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Panowała tam rodzinna atmosfera.

O tych dwóch strzelonych bramkach wspomniałem zupełnie nieprzypadkowo, ponieważ jedną z nich strzeliłeś byłemu klubowi...
- Tak myślałem. (śmiech) W pierwszej kolejce rundy wiosennej Energie grało u siebie właśnie z Leverkusen. Działacze Bayeru nie chcieli, abym wystąpił w tym spotkaniu, ale ja się z tym nie zgodziłem. Powiedziałem, że to pierwszy mecz i jeśli w nim nie zagram, to mogę stracić pół roku, bo nie wiadomo jak się potoczy sytuacja. Na całe szczęście pozwolili mi grać i udało mi się strzelić gola. Niestety przegraliśmy 2-3... Po mojej bramce prowadziliśmy 1-0. Później było 1-2, 2-2 i w końcówce straciliśmy na 2-3. Szkoda tego meczu, ale na pewno było to świetne widowisko.

Po Energie Cottbus wróciłeś do Czech. Grałeś w Mladzie Boleslav, gdzie - można powiedzieć - znowu strzelałeś więcej bramek.
- Tak, to prawda. Wróciłem do Czech, bo chciałem grać i strzelać. Jeszcze byłem młody, więc widziałem jeszcze szansę kolejnego wyjazdu za granicę. Podjąłem taką decyzję, choć miałem dobrą ofertę z 1. FC Kaiserslautern. Chciałem zostać w Niemczech, ale w nie byłem pewny, jak ten klub będzie wyglądał, bo dopiero co awansował do 2. Bundesligi. Zdecydowałem się jednak na Mladę Boleslav, gdzie trenerem był Pavel Hapal, a to było dużym plusem.

Później była Holandia...
- Tak, transfer do SC Heerenveen. Początki miałem bardzo dobre, bo grałem i strzelałem bramki. Druga część sezonu nie była tak udana, ale nie było najgorzej. Wiele zmieniło się, gdy przyszedł trener Ron Jans, który sprowadził sprowadził Basa Dosta. To świetny piłkarz. Był młody i dobrze prezentował się w poprzednim klubie, więc szkoleniowiec zaufał mu bardziej niż mnie. Szanowałem tę decyzję, bo takie jest piłkarskie życie. Bas wychodził na boisko i zdobywał gole, więc nic nie można było zarzucić. Ja mogłem tylko ciężko trenować i wnosić coś do zespołu, gdy pojawiałem się na murawie. Nie da się jednak ukryć, że nie było mi łatwo. Wiedziałem, że przyszedł czas na transfer. Pierwszy sezon miałem całkiem niezły, ale można powiedzieć, że pierwsza runda kolejnych rozgrywek były zmarnowane. Dlatego też szukaliśmy okazji do zmiany...



Stąd decyzja o transferze do Rosji?

- Tak, choć była szansa przejścia do ligi belgijskiej, bo interesował się mną Germinal Beerschot (obecnie Beerschot A.C. - przyp. red.). Do mojego agenta zadzwonili jednak działacze Żemczużyny Soczi, którzy przedstawili ciekawą wizję. Chcieli wybudować stadion, stworzyć bardzo mocną drużyną i awansować do Priemjer Ligi. To mnie zaciekawiło i ostatecznie przekonało, bo te plany były naprawdę interesujące oraz kuszące. Początkowo nie byłem do tego przekonany, ale zobaczyłem, że do tego klubu przychodzi wielu doświadczonych zawodników, więc zdecydowałem się na transfer. Trenerem tej drużyny był Stanisław Czerczesow.

Jaki to jest szkoleniowiec? Pytam, bo w mediach pojawiały się różne informacje, np. o ciężkich treningach.
- Nie powiedziałbym, że jest tyranem... Choć rozróżniał dwa rodzaje ludzi. Jak kogoś lubił to mu ufał i wystawiał do gry. Trzeba było jednak dawać z siebie sto procent. Jeśli zauważał, że ktoś odpuszcza lub oszukuje w treningach, to od razu dawał o tym znać. W drużynie nie było dla niego miejsca dla dużych osobowości czy gwiazd. Nie lubił takich zawodników i oni mieli z nim ciężko. Bardzo doceniał młodych i pracowitych. To było widać, a jednym z przykładów może być Igor Smolnikow, który teraz gra w Zenicie Petersburg. U trenera Czerczesowa były bardzo trudne przygotowania. To był najcięższy i najbardziej męczący okres w moim życiu, to trzeba powiedzieć. Podczas ligi było dużo spokojniej. W każdej drużynie, którą prowadzi ma spory autorytet.

Jak się grało w Rosji?
- Muszę powiedzieć, że super. W Soczi strzelałem dużo bramek i dobrze zaczęliśmy sezon. Początkowo trener Czerczesow mnie nie znał, ale szybko poczułem, że mi mocno ufa i dawał sporo szans na grę. Myślę, że ją wykorzystałem... Bardzo mi jednak przykro, że klub się rozpadł i nie mogłem być tam dłużej.

A jak wyglądało życie w tym kraju?
- Mi i mojej żonie bardzo się tam podobało. W Soczi było ciepło, więc jak było wolne to mogliśmy iść na plaże i kąpać się w Morzu Czarnym. To turystyczne i rekreacyjne miasto, więc było uporządkowane oraz przyjemne. Rostów jest trochę inny. Ma bardzo piękne i historyczne centrum... Miałem szczęście, że żyłem w ładnych miastach, bo wiem, że w niektórych miejscach w Rosji panuje bieda. Do tych ciekawych można jeszcze zaliczyć Moskwę, Sankt Petersburg i Nowosybirsk, który bardzo mi się podobał.

Później trafiłeś do Zagłębia...
- Mogłem zostać w Rostowie, ale przyszedł nowy trener, który sprowadził kilku nowych zawodników. Wiedziałem wtedy, że nie będzie tak łatwo o miejsce w składzie. Dodatkowo chciałem być bliżej domu, bo razem z żoną myśleliśmy o założeniu rodziny. Grałem ponad sześć lat w innych państwach, więc zdecydowałem się na przejście do Zagłębia.

Byłeś tam bardzo lubiany przez kibiców. Jak do tego podchodziłeś?
- Takie rzeczy nie dzieją się przez wywiady i gadki... Na to trzeba zasłużyć pracą na boisku i występami. Myślę, że pomógł w tym fakt, że po spadku zostałem w klubie i chciałem zrobić wszystko, aby znowu awansować do Ekstraklasy, podobnie jak Dorde Cotra i Lubomir Guldan. Cała reszta chciała odejść...

Trudno było się rozstać?
- Było trudno, ale cztery i pół roku to dużo czasu. Miałem jeszcze sześć miesięcy do końca kontraktu, więc wiedziałem, że to zakończy się w tamtym momencie lub latem. Od strony sportowej te pięć lat to sporo, więc czułem, że jest mi potrzebna zmiana, bo nigdy wcześniej nigdzie nie żyłem tak długo. W Lubinie bardzo mi się podobało i razem z żoną czuliśmy się tam świetnie, ale musiałem coś zmienić. Wtedy przyszła oferta z Gliwic, które są jeszcze bliżej moich rodzinnych stron.

To był główny powód twojego transferu?
- Nie, nie. Głównym powodem była chęć zmiany. Trenerem Piasta był wtedy Radoslav Latal, który twierdził, że ma problem z napastnikami. Powiedziałem mu, że mam pół roku do końca umowy, więc jeśli kluby się dogadają, to ja chętnie przyjdę. Wiedziałem, że Zagłębie nie będzie robiło dużego problemu. Tak się stało, więc gram w Gliwicach, gdzie odpowiada mi wiele rzeczy. Jedną z nich jest fakt, że mam blisko do domu. Jestem tutaj szczęśliwy.

No właśnie... Nie mieszkasz w Gliwicach, prawda?
- Prawda, mieszkam w Ostrawie.

Dlaczego?
- W Ostrawie mam wszystko. Tam jest moja rodzina i właśnie tam mam dom. Jakby dojazd do Gliwic mnie męczył, to na pewno wynająłbym mieszkanie. To jest jednak 40 minut autostradą, więc to nie jest dużo. Posłucham kilku piosenek i już jestem na stadionie. Pamiętam, że w Rostowie mieszkałem dziesięć kilometrów od klubu, ale dojazd zajmował mi ponad godzinę, bo były korki. Teraz jest dużo łatwiej.

Grałeś w kilku klubach. Piast wyróżnia się jakoś na tle innych?
- Piast jest rodzinnym klubem. Tutaj można poczuć się jak w domu. Mamy w drużynie świetne relacje. W innych klubach nie zawsze tak było, bo były gwiazdy i każdy patrzył przede wszystkim na siebie. Nie było czegoś takiego, że kilku zawodników z zespołu idzie razem na kolację lub robi grilla. Ta rodzinna atmosfera bardzo mi się tutaj podoba. Jeszcze nie widziałem takiego klubu, w którym każdy żyje w zgodzie. Tutaj tak jest. Wszyscy trzymamy się razem i to jest idealne.

Podczas gry w Piaście twoje życie się zmieniło...
- Tak, na pewno! W lutym urodziła mi się córeczka i od tego momentu inaczej podchodzę do życia. Sprawy, które kiedyś były dla mnie ważne… teraz wydają mi się głupotami. W tej chwili liczą się tylko moja córka i żona.

Jakie to uczucie być ojcem?
- Świetne! To duża zmiana... Koledzy w szatni rozmawiali o tym, ale nie wiedziałem, że to będzie miało na mnie tak mocny i pozytywny wpływ.

(foto: archiwum Piasta Gliwice, www.arsenal.com, prywatne archiwum Michala Papadopulosa, www.kicker.de)

Biuro Prasowe
GKS Piast SA