Czerwiński: To jak zastrzyk adrenaliny

26
mar

- Kiedy wstaję rano i widzę uśmiech syna czy żony, to jest dla mnie jak zastrzyk adrenaliny. To ogromna motywacja do tego, żeby pójść na trening i mocno zapieprzać - przyznał obrońca Piasta Jakub Czerwiński, który w długiej rozmowie opowiada o swoich motywacjach, życiu prywatnym... nie zabrakło oczywiście wątków sportowych.

Jak rozpoczęła się twoja przygoda z piłką nożną? Kiedy po raz pierwszy pojawiła się myśl o tym, że zostaniesz profesjonalnym piłkarzem?

- Jak każdy chłopak, od najmłodszych lat chodziłem z kolegami na boisko koło kościoła w rodzinnym Miliku. To już był nasz rytuał. Zawsze po szkole zostawaliśmy na dworze i kopaliśmy piłkę. To były takie standardowe początki, tak jak w większości przypadków ma to miejsce.

Rozumiem, że to były takie młodzieńcze początki, beztroska zabawa… Natomiast kiedy to przybrało taki bardziej zawodowy charakter?
- Tak, początki zdecydowanie należy traktować jako beztroska i po prostu ruch. Wtedy kompletnie nie myślałem, że coś się z tego poważnego urodzi, coś w rodzaju pomysłu na życie. Takie pierwsze spojrzenie na piłkę i myśl, żeby osiągnąć coś więcej i zaistnieć, urodziły się w okresie dojrzewania, czyli około czternastego czy piętnastego roku życia. Był to moment, kiedy czułem, że trochę wyróżniam się od innych w sposobie grania. Dostałem zaproszenie od trenera seniorów Popradu Muszyna na treningi. Wtedy poczułem, że rzeczywiście coś kiedyś może z tego wyjść. Jednak, żeby to mogło być możliwe, musiałem podjąć jedną z ważniejszych decyzji swoim życiu, czyli wyjazd z rodzinnego Milika.

To nie była łatwa decyzja prawda? Od razu zapytam, dlaczego była konieczność wyjazdu tak daleko?
- Koniec końców wylądowałem w Opalenicy, tam przechodziłem dwutygodniowe testy w akademii piłkarskiej. Nie było to łatwe, była ogromna konkurencja. Brało w nich udział kilkudziesięciu chłopaków z całej Polski i wśród nich ja – cichy, spokojny chłopak z malutkiego Milika. Znalazłem się tam przez trenera seniorów Popradu Muszyna, Pana Krzysztofa Łętochę, a którego syn już wcześniej dostał się do szkółki w Opalenicy. Początkowo nie chciałem wyjeżdżać tak daleko od domu. Pierwszą myślą był udział w testach w SMS-ie w Mielcu, albo w którejś z krakowskich szkółek. Tam podróż z domu trwałaby około trzech godzin, więc nie aż tak daleko… Pojawiła się jednak szansa spróbowania swoich sił właśnie w Opalenicy, a widziałem wcześniej na płycie DVD jak funkcjonuje akademia, jakie tam są warunki i byłem bardzo pozytywnie zaskoczony.

Ale był moment strachu, niepewności, tego, jak to będzie? Dla młodego chłopaka to nie jest łatwe tak po prostu wyjechać na drugi koniec kraju…
- Bałem się jak cholera! Nie wiedziałem tak naprawdę, co mnie czeka. Jechałem na testy bez nastawiania się, że na sto procent się dostanę. Nie potrafiłem porównać swoich umiejętnościami z resztą rówieśników w takiej skali. Tylko wybrani mogli brać udział w tych testach i tylko nieliczni mogli liczyć na angaż. Były strach i ryzyko z powodu wyjazdu, ale wspólnie z rodzicami podjęliśmy decyzję, że może warto spróbować. Lepiej się przekonać niż później żałować, że nie podjęło się próby.



Aż nasuwa się w tym momencie pytanie, jak w tym wszystkim reagowali twoi rodzice? Ich syn jako nastolatek opuszcza dom…
- Różnie to wyglądało, zdania w tej kwestii były podzielone. Duża zasługa w całej tej sytuacji była jednak mamy, która była bardziej tą wspierającą i mówiącą, że jeśli nie spróbujesz, to nie będziesz wiedział.

A jak reagujesz na pochwały? Na pewno miło słyszeć, ale jak się czujesz, kiedy na przykład eksperci niejednokrotnie wskazują ciebie jako czołowego obrońcę. Jak do tego podchodzisz?
- Zdecydowanie milej i lepiej jest słuchać pochwał pod swoim adresem. Czuję się swobodnie, kiedy ludzie pozytywnie oceniają moją postawę na boisku i to, jak się zachowuję poza meczami. Miewałem w karierze różne momenty i różnie sobie z tym radziłem, ale teraz, kiedy mam już 28 lat, to myślę że dorosłem do tego i nawet krytykę potrafię wziąć na swoje barki.

W 2015 roku wypowiedziałeś takie słowa: „Przez dwa miesiące w Pogoni udzieliłem więcej wywiadów niż przez całą przygodę z piłką. Ale nie ukrywam, że mi się to podoba”. W dalszym ciągu lubisz wywiady, czy może już czujesz zmęczenie lub momentami irytację?
- Absolutnie nie. Ze względu na wspomniane różne momenty w swojej karierze, miałem różne oceny. W tej chwili jestem bardzo otwarty i pozytywnie nastawiony do mediów oraz dziennikarzy, którzy po prostu wykonują swoją pracę. Musimy wzajemnie współpracować – oni z nami i my z nimi. Początki faktycznie były dla mnie zaskakujące. Wyszedłem z małej pierwszoligowej Niecieczy do dużej Pogoni i przeniosłem się do większego miasta Szczecina. To był też skok do ekstraklasy, co wiązało się z większym zainteresowaniem i rozpoznawalnością. To były dwa różne światy i ja też to odczułem. Po niezłym początku gry w Pogoni, po dobrych występach, faktycznie było tego dużo… Może trochę za dużo, ale finalnie nie czułem się w tym źle.

Współpraca jest bardzo istotna. Tak jak wspomniałeś, od zawsze tak było - w Pogoni miałeś zrozumienie z Jarosławem Fojutem, w Legii z Michałem Pazdanem lub Kubą Rzeźniczakiem. W Piaście na początku parę środkowych tworzyłeś z Urosem Korunem, a teraz z Aleksem Sedlarem… Jak ważna jest komunikacja ze swoim partnerem na środku obrony?
- Komunikacja jest arcyważna. Stoperzy muszą się poznać, konieczne jest zrozumienie. To nie jest tak, że taka współpraca zaskoczy od razu, potrzebny jest czas. Często w sparingach i treningach pojawiały się nieporozumienia. Każdy zawodnik pochodzi z innej szkoły, wychował się gdzieś indziej oraz reprezentuje inne wypracowane zachowania… Teraz następuje kwestia dogadania się, dotarcia i poznania drugiej osoby. To umożliwia lepszą grę, bo na przykład teraz grając przez dłuższy czas z Aleksem Sedlarem, on nie musi mi mówić, że on pójdzie do tej piłki, bo ja wiem, że on to zrobi, bo ja widzę jego zamiary po tym, jak się zachowuje. Wiem wcześniej, kiedy Aleks wyjdzie do asekuracji lub kiedy wyskoczy do głowy. Jestem w stanie przewidzieć to, co się wydarzy. Już na tyle się poznaliśmy, że potrafię to wyczuć. Jest to o tyle cenne, że grając przy pełnych trybunach, nie słyszysz partnera i jego podpowiedzi. To zrozumienie wtedy funkcjonuje i nie chodzi tu tylko o współpracę między stoperami. To chodzi też o faceta, którego masz po swojej prawej stronie na boku obrony i o gościa, którego masz z tyłu w bramce. Dlatego to jest tak ważne.

Niedawno minął rok twojej obecności w Piaście. Co w tym klubie cię najbardziej zaskoczyło na plus?
- Trudno wskazać jedną rzecz, bo wiele było takich zaskoczeń. Przychodziłem do Piasta z Legii Warszawa. Znając już realia polskiej piłki, kiedy przechodziłem przez różne szczeble aż do momentu przyjścia do Legii, moje oczekiwania przeszły wcześniej próbę weryfikacji i nie były zbyt wygórowane. Byłem bardzo pozytywnie nastawiony podczas przenosin do Gliwic. Zaangażowanie ludzi, którzy pracowali nad tym, żebym mógł się tu znaleźć bardzo mi imponowało. Ówczesny skaut, Andrzej Dara, którego bardzo chciałbym w tym miejscu wymienić, bardzo przyczynił się do tego transferu. To w jego kierunku wysyłam największe słowa podziękowania. Zaskoczył mnie także poziom sportowy Piasta Gliwice, umiejętności wszystkich zawodników, jakie prezentowali na treningach. To wszystko, co wspólnie wypracowywaliśmy w sparingach, nie do końca znajdowało odzwierciedlenie w wynikach meczów ligowych. Zdarzały nam się remisy i głupio traciliśmy punkty. Oczywiście udało nam się utrzymać w ekstraklasie, ale za długo trwała ta walka o ligowy byt.

Praktycznie od samego początku w Gliwicach stałeś się liderem defensywy. To była transakcja dwustronna? Piast pomógł tobie, a ty Piastowi?
- W stu procentach zgadzam się z tym, że to była obustronna pomoc. Przychodząc do Piasta czułem, że wiele osób na mnie liczy. Były także wielkie oczekiwania względem mojej osoby. Wiedziałem, jakie zadania zostaną mi powierzone… Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało, że wszystko ode mnie zależy. Trenując z drużyną Piasta, widziałem naprawdę duże umiejętności oraz wysoki poziom sportowy wśród wszystkich obrońców i zastanawiałem się, co nie działa? Ten poziom nie pasował do wyników. Od samego początku czułem, jakie nadzieje są wiązane z moim przyjściem. Przy tej okazji wiedziałem, nastawiałem się, że będę musiał wziąć to na swoje barki, bo wszyscy w klubie - trenerzy, działacze, a także zespół - liczyli na mnie. Również podobne oczekiwania były adresowane do innych piłkarzy, którzy w tym samym czasie zasilili szeregi Piasta. Potem akceptacja i adaptacja pomogły mi szybko odnaleźć się w gliwickim klubie.

Czy jest coś w twojej karierze piłkarskiej czego żałujesz? Albo czy jakaś decyzja została podjęta za szybko lub za późno?
- Nie, nie było takiej sytuacji. Nie żałuję i nie zmieniłbym żadnej decyzji w swojej karierze.

To w takim razie, jaki moment lub jaki mecz jest tym, który wywołał u ciebie największe emocje?
- Myślę, że mecze w Lidze Mistrzów. To jest coś, czego nie da się zapomnieć. Nawet jeżeli wyniki nie pozwalałyby przypuszczać, że na długo zapiszą się w pamięci, to jednak usłyszeć hymn Champions League z pozycji murawy na przykład na Santiago Bernabeu to spełnienie marzeń.

Zanim usłyszałem odpowiedź, podejrzewałem dwa momenty – mecz Legii z Realem Madryt przy Łazienkowskiej zremisowany 3-3, gdzie byłeś rezerwowym? Czy może bardziej bramka z Astaną?
- Zdecydowanie bramka z Astaną lepiej by się kojarzyła, gdybyśmy przeszli do kolejnej rundy. Niemniej jednak ten gol był dla mnie czymś przełomowym. To był moment, który mógłby być początkiem regularnej gry i szansą daną od trenera Jacka Magiery. Drużynie wówczas nie szło najlepiej. Czułem wtedy, że dałem poważny impuls, ale udowodniłem też sobie, że nie odstaję i nie jestem gorszy od pozostałych kolegów. To, że w poprzedniej rundzie nie grałem było wypadkiem przy pracy i teraz mogę udowodnić, że to jest mój czas. Dzięki tej bramce, która faktycznie jest czymś, co zapamiętam na długo, uwierzyłem i nabrałem przekonania, że to może być mój sezon. Niestety wszystko to zostało szybko zweryfikowane przez kontuzję.



Za nami powołania... Biało-Czerwoni rozpoczęli eliminacje do mistrzostw Europy i teraz proszę o szczerość - czy Jakub Czerwiński czuje się potrzebny i liczy na zaproszenie do gry w reprezentacji Polski?
- Jestem świadomy tego, że mam jeszcze rezerwy i że są elementy, nad którymi powinienem pracować. Jakiś impuls do środowiska piłkarskiego dałem, ale niczego nie oczekuję. Selekcjoner ma swoją wizję, ma zawodników, z których jest zadowolony i którym ufa. Nie liczyłem na powołanie, ani na telefon. Staram się robić swoje, to co najlepsze dla Piasta. Oczywiście byłoby czymś fantastycznym zostać docenionym poprzez powołanie do reprezentacji Polski. To kolejne spełnienie marzeń z dzieciństwa, o którym wcześniej nawet może bym nie pomyślał, że może się ziścić. Dlatego nie oczekuję, a koncentruję się na tym, by robić swoje.

Kuba zmieńmy kompletnie temat. Czy faktycznie jest tak, że narodziny dziecka zmieniają patrzenie mężczyzny na świat o 180 stopni? Twoje życie obróciło się do góry nogami?
- To jest coś fantastycznego! To jest też taki dodatkowy bodziec, żeby pracować lub iść na trening. Jest to motywacja, która nas jeszcze bardziej popycha by robić to, co się kocha i starać się wykonywać swoje obowiązki jak najlepiej. Narodziny dziecka otwierają oczy na wiele spraw dookoła, na które wcześniej może się nie zwracało uwagi. Można też powiedzieć, że dużo rzeczy ulega przewartościowaniu.

Jakie były twoje początki, jako ojca? Nieprzespane noce czy bardziej duma?
- Ogromna radość. Obecność przy porodzie i obserwowanie cudu narodzin to niesamowite przeżycie. Możliwość zobaczenia tego, jak ten bobas przychodzi na świat, to coś nie do opisania. Każdy, kto tego doświadczył po prostu wie, o czym mówię. Pierwsze dni to duża a nawet ogromna rola żony, bo jednak to ona cały czas jest przy maleństwie, a tata jest tak bardziej z doskoku. Oczywiście chciałbym jak najwięcej czasu spędzać z rodziną, jak najmocniej uczestniczyć w opiece i pomocy przy małym Mikołaju. Tutaj duże słowa uznania dla mojej żony Madzi, która fantastycznie sobie poradziła.

Pół żartem, pół serio… Na początku mocno wspierałeś żonę Magdę w tych obowiązkach, czy treningi były taką opcją ucieczki od pieluch?
- W żadnym wypadku to nie była ucieczka. Czasami nawet złościłem się, że mamy zaplanowane dwa treningi w ciągu dnia, bo to oznaczało cały dzień nieobecności w domu. Początek zbiegł się z intensywnym okresem. Mikołaj urodził się 14 grudnia, chwilę potem były święta, a zaraz po nich przyszedł czas na zgrupowania, więc też mnie nie było. Madzia w tym czasie była w rodzinnym domu, gdzie mogła liczyć na pomoc mamy, która pomagała i często doradzała. Również moja mama była zaangażowana tak, że ich postawa jest nieoceniona w tym wszystkim. A ja tęskniłem…



Jesteś tatą z wizją i gotowym planem dla Mikołaja? Czerwiński Junior na boisku i tak dalej?
- Absolutnie nie. Nie chciałbym ingerować, niczego nie chcę narzucać. Oczywiście sport to zdrowie, będę chciał, żeby mały się ruszał jak tylko zacznie chodzić. Pewnie gdzieś piłka będzie stałym elementem jego zabawy. Chciałbym jednak, żeby w późniejszym okresie samodzielnie podejmował decyzje, co chce robić, bo być może będzie miał inne zainteresowania.

A coś w rodzaju postanowień, zakazów? Coś, czego na pewno nie chcesz, żeby twój syn robił, czego chciałbyś uniknąć?
- Uważam, że każdy błąd, który ja popełniłem w okresie dorastania czy później, czegoś mnie nauczył. Każda porażka może coś wnieść. Sztuką jest wyciąganie wniosków. Będę starał się może nie zapobiegać błędom, ale ewentualnie będę chronił małego przed konsekwencjami. Będę chciał pomóc mu nie powielać tych błędów, bo to jest najgorsze.

Jaką osobą jesteś? Wychodzi na to, że jest dwóch Jakubów Czerwińskich - jeden jest spontaniczny, radosny, nawet głośny w grupie, a drugi, w kameralnych okolicznościach jest cichy, dyplomatyczny, wyważony, który dwa razy zastanowi się zanim coś powie.
- Zdecydowanie swobodniej czuję się wewnątrz grupy, którą znam i wśród ludzi, którym ufam. Być może wtedy potrafię się otworzyć. W innym wypadku staram się zachować dystans i być może kalkuluję, co mogę powiedzieć, co wypada, a co może źle wpłynąć na opinię drugiej osoby o mnie… Być może tym się kieruję.

Zapytałem też o to, ponieważ zauważyłem jak różnią się te wypowiedzi, kiedy rozmawiasz prywatnie i kiedy udzielasz wywiadów.
- To już są relacje międzyludzkie. Natomiast sportowcy, którzy odważniej wypowiadają się w mediach, bardzo często są krytykowani i źle oceniani w środowisku nie tylko piłkarskim, ale wśród całej grupy odbiorców, do której trafia ta wypowiedź. Ja przez swoje doświadczenie, wyciągnąłem pewne wnioski. I teraz może jest mi zarzucane, że często mówię to samo, mam wyuczone regułki i tylko to powtarzam. Prawda jest tez taka, że często boimy się otworzyć w mediach. Generalnie oceniam media bardzo pozytywnie, uważam, że często mogą pomóc, ale czasem mogą też zaszkodzić.

Skąd czerpiesz motywację do pracy?
- Tu zdecydowanie rodzina odgrywa główną rolę. Fakt, że są ważne osoby, dla których mogę ciężko pracować, które dodatkowo mnie wspierają. Teraz, kiedy wstaję rano i widzę uśmiech syna czy żony, to jest dla mnie jak zastrzyk adrenaliny. To ogromna motywacja do tego, żeby pójść na trening i mocno zapieprzać… czyli robić to, co do mnie należy.

A religia? Jak ona była i jest ważna w twoim życiu?
- Jest bardzo ważna. Nigdy nie ukrywałem tego, że jestem osobą wierzącą, z resztą całą rodziną jesteśmy religijni. Tak zostaliśmy wychowani i razem z żoną praktykujemy.

Dowodem tego są też twoje tatuaże…
- Tak, zrobiłem sobie tatuaże. Po prostu uznałem, że będzie dobrze mieć na sobie jakiś religijny znak, to jest wypisany fragment modlitwy.

Natomiast pozostałe? Oznaczają one coś szczególnego?
- To są na przykład daty urodzin rodziców… czekam na odpowiedni moment, żeby zrobić kolejny, który będzie już związany z moim synem.



Rozmawiał: Piotr Grela

Biuro Prasowe
GKS Piast SA