Czerwiński: Ludzie oceniają po okładce i tego nie zmienimy

25
cze

- Aby poznać człowieka i wytworzyć sobie opinię o nim, to trzeba go poznać osobiście. Ludzie zazwyczaj oceniają po „okładce”, ale tego nie zmienimy. Do końca nie wiem, co myślą o mnie ludzie, którzy nie mieli okazji mnie poznać, ale to chyba dobrze, że przez mój wygląd czują do mnie respekt - przyznał Jakub Czerwiński, który w długim wywiadzie opowiedział o sobie oraz swojej dotychczasowej piłkarskiej karierze.

Pochodzisz z niezbyt piłkarskiej okolicy. Jak to się stało, że zacząłeś grać w piłkę?

- Jak każdy młody chłopak bardzo interesowałem się piłką. Duża grupa starszych kolegów zapisała się do klubu w Muszynie, a ja postanowiłem pójść w tym samym kierunku, co oni. Jak się później okazało - dobrze zrobiłem, że zdecydowałem się grać w piłkę nożną.

Jakie miałeś warunki do treningów?
- Zacznę może od tego, że na treningi zapisałem się dopiero w czwartej klasie podstawówki. U mnie w Miliku - skąd pochodzę - była szkoła, ale kończyła się na trzeciej klasie. Do czwartej musiałem dojeżdżać, więc przy okazji rozpocząłem grę w klubie z Muszyny. Na pewno nie było tak, jak mają dzieci w dzisiejszych czasach. Mieliśmy zwykłe boisko oraz podstawowy sprzęt. Do tego dochodził worek piłek. Różnie z nimi bywało, bo każda była z innej firmy oraz była inaczej napompowana. To były bardzo specyficzne warunki… ale myślę, że przez to, że nie należały do najlepszych - kształtowały charakter. Nie byliśmy najlepszą drużyną w regionie i często przegrywaliśmy dosyć wysoko, ale przez te porażki człowiek chciał się rozwijać i być lepszy. To uczyło pokory i później nie raz mi pomogło.

Pomogło ci też to, że grałeś ze starszymi od siebie?
- Zdecydowanie tak. Czułem wsparcie starszych kolegów, którzy od razu mnie zaakceptowali. Duża grupa znajomych z mojej miejscowości grała w tym klubie, więc łatwiej było mi wejść do zespołu właśnie dzięki sąsiadom, z którymi grałem wcześniej w piłkę.

Jak reagowali twoi rodzice na początku twojej przygody z piłką?
- Nie mieli z tym problemu. Wiedzieli, że kocham piłkę i cały czas w nią gram, bo to moja pasja, więc pozwolili mi się zapisać do klubu. Później chętnie wysłuchiwali moich uwag i opowieści z meczów czy treningów.

A jak było po twoich przenosinach do Opalenicy?
- No właśnie to był taki przełomowy moment w mojej karierze. To, co zastałem w Opalenicy, to był dla mnie kosmos. Wcześniej mogłem o tym jedynie marzyć i słyszeć z opowieści trenerów, np. trenera Krzysztofa Łętochy, który prowadził wtedy trzecioligowy Poprad Muszyna. Mówił w jakich warunkach można trenować i piłkarsko się rozwijać w tamtym miejscu. Stąd też ta decyzja, którą do tej pory uważam za jedną z ważniejszych dotyczących mojej kariery.

Byłeś młodym chłopakiem, więc ten wyjazd musiał być dla ciebie szokiem, prawda?
- Tak. Szczególnie, że wyjechałem z małej miejscowości. Opalenica nie jest dużym miastem, ale sam wyjazd z rodzinnego domu do oddalonego o ponad 500 kilometrów miasteczka to już coś. Od samego początku nie miałem tam łatwo, bo na jednym z treningów złamałem nogę i zaraz przed rozpoczęciem roku szkolnego w liceum zacząłem chodzić o kulach.

Jak długo nie mogłeś grać?
- Około dwóch miesięcy. To nie była bardzo poważna kontuzja, ale miałem pękniętą kość strzałkową. Pamiętam, że byłem niecierpliwy i szybko chciałem wrócić do treningów, więc pan magazynier rozciął mi gips gumówką... Do dzisiaj mam bliznę na prawej nodze. (śmiech)



W młodym wieku przychodzą różne pokusy i pojawiają się pierwsze imprezy... Nie kusiło cię to?
- Wtedy w ogóle o tym nie myślałem. Doceniałem to, co dostałem i każdą minutę pobytu w szkółce. Miałem wówczas wrażenie, że to jest jakiś sen, który zaraz się skończy i znowu będę trenował w Muszynie. Na szczęście tak nie było i mogłem dalej się rozwijać. Oczywiście, pokusy zaczęły się pojawiać w późniejszym wieku, ale mieliśmy kontrolę. To nie było tak, że byliśmy zamknięci w akademiku i różne głupie pomysły wpadały nam do głowy. Po dwóch, trzech lub czterech chłopaków mieszkaliśmy u rodzin, które nas kontrolowały i zgłaszały swoje uwagi trenerom. Można powiedzieć, że to była forma rodziny zastępczej, czyli coś podobnego do formy zakwaterowania w szkółkach w Anglii.

Później było Brzesko...
- Tak, przed klasą maturalną w wieku osiemnastu lat przeniosłem się do Brzeska. Spędziłem tam dwa sezony na wypożyczeniu, po czym Termalica zdecydowała się mnie wykupić z Opalenicy. Nie znam kwot, ale nie musieli zbyt dużo płacić, pewnie były to groszowe sprawy. Z klubem z Niecieczy podpisałem czteroletni kontrakt.

Skąd pomysł na ten transfer?
- Z perspektywy czasu był to dla mnie dobry ruch. Grając w Brzesku, mecze z Termaliką były czymś specjalnym i była na nie podwójna motywacja. W tamtej okolicy ten klub był uważany za bogaty, dobrze zarządzany i większość osób z niższych lig, w tym ja, chciało tam grać. Nieciecza zrobiła awans do 1. ligi i zdecydowałem się na podpisanie umowy.

Po czterech latach gry w Niecieczy wywalczyliście awans do Ekstraklasy, ale ty w barwach Słoników w niej nie zadebiutowałeś... bo wcześniej podpisałeś kontrakt z Pogonią Szczecin.
- To prawda. Muszę przyznać, że cały czas drżałem. W styczniu podpisałem umowę z Portowcami, a oni do samego końca walczyli o utrzymanie. Natomiast my biliśmy się o awans i cały czas w głowie zadawałem sobie pytanie „co ja zrobiłem?”. Mogliśmy się minąć i wtedy okazałoby się, że to była jedna z najgorszych decyzji w moim życiu. Na szczęście chłopaki z Pogoni dali radę, my zrobiliśmy awans, a ja naturalnie i z czystą głową wszedłem do Ekstraklasy.

Patrząc na to, że w Niecieczy spędziłeś cztery lata to przejście po roku do Legii wydaje się szybką decyzją. Czy była ona przemyślana?
- Sam transfer był kwestią kilku godzin. Nie było czasu się zastanawiać. Dostałem telefon z pytaniem czy chcę przejść do Legii. Odpowiedziałem, że chcę, bo głupio bym zrobił, gdybym odmówił. Nie wiadomo, co byłoby gdybym został w Pogoni. Możemy tylko gdybać... Wydaje mi się, że moja decyzja o odejściu nie była za szybka. Myślę, że była ona dobra i słuszna. Porażki w Lidze Mistrzów trochę się na mnie odbiły, ale sam udział w tych rozgrywkach czy zdobycie mistrzostwa Polski to coś, czego nikt mi nie zabierze. Do tego dochodzi bezcenna nauka, jaką wyciągnąłem przez kontuzję i okres, w którym nie grałem. To doświadczenie sprawiło, że bardzo dojrzałem!

W tym przypadku chyba też możemy powiedzieć o kształtowaniu charakteru, o którym wcześniej wspomniałeś. Nie dość, że zmieniłeś klub i zrobiłeś duży krok do przodu, to jeszcze przytrafiła się ta kontuzja oraz walka o skład...
- To prawda. Człowiek uczy się przez cały czas, a ja dostałem wtedy lekcję od życia. Nie można nic planować... Jak już byłem w Legii, to mogłem myśleć, że za chwilę zrobię kolejny krok, czyli wyjadę za granicę. Przyznam, że z tyłu głowy był taki plan, ale życie szybko to zweryfikowało, dlatego nie można planować, tylko trzeba po prostu żyć z dnia na dzień.

Przychodząc do Piasta powiedziałeś, że chcesz czuć się ważną częścią zespołu. Miałeś tak w Termalice, miałeś tak w Pogoni, ale w Legii nie do końca tak było.
- Potrzebowałem tego po tym trudnym okresie. Chciałem odbudować swoją pewność i wiarę w siebie po ciężkiej kontuzji, która przytrafiła mi się w najgorszym możliwym dla mnie momencie, czyli w czasie w którym wywalczyłem sobie miejsce w składzie. To był dla mnie duży cios.

W Piaście praktycznie z miejsca wywalczyłeś skład i stąd moje pytanie... Czy to już jest „ten” Kuba Czerwiński, odbudowany i w najwyższej formie?
- Szczerze mówiąc, to liczę na to, że nie. Dostrzegam w sobie bardzo dużo rzeczy do poprawy. Widzę też rezerwy motoryczne, nad którymi będę się w najbliższym czasie skupiał. Teraz jest do tego najlepszy możliwy okres i uważam, że uda mi się doprowadzić mój organizm do maksimum. Poprzednia runda była dla mnie dobra, ale chciałbym, żeby kolejna była jeszcze lepsza. Chciałbym też, abyśmy razem z Piastem osiągali lepsze wyniki.

Zmieńmy trochę temat. Na pewno często słyszysz, że wyglądasz jak bandyta, ale przecież w rzeczywistości taki nie jesteś i jesteś pozytywnie nastawionym gościem. Jak do tego podchodzisz?
- Powiem tak... Aby poznać człowieka i wytworzyć sobie opinię o nim, to trzeba go poznać osobiście. Jakiś czas temu zacząłem się tym kierować, bo kiedyś brałem pod uwagę zdanie innych, zanim kogoś poznałem i już wtedy kreowałem sobie jakąś opinię. Zmieniłem jednak moje podejście do tego, między innymi poprzez właśnie życiowe doświadczenia. Teraz jest tak, że czegokolwiek złego nie usłyszałbym o drugiej osobie, to najpierw sam chcę ją poznać... Ludzie zazwyczaj oceniają po „okładce”, ale tego nie zmienimy. Do końca nie wiem, co myślą o mnie ludzie, którzy nie mieli okazji mnie poznać, ale to chyba dobrze, że przez mój wygląd czują do mnie respekt…

Można, więc powiedzieć, że jesteś wielkim chłopem o wielkim sercu...
- To miłe, że mnie tak oceniasz…

Jesteś też rodzinnym człowiekiem?
- Tak.

Zapytałem, bo to też w pewnym sensie potwierdza słowa o wielkim sercu. Co dla ciebie znaczy rodzina?
- Rodzina powinna być najważniejsza dla każdego. Od żony, rodziców i rodzeństwa otrzymuje ogromne wsparcie. Uważam, że trzeba to pielęgnować. Staram się jak potrafię, doceniam i szanuję to, że mam wokół siebie wspaniałych ludzi.. Mogę teraz powiedzieć, że uwielbiam wracać do miejsca, w którym się wychowałem. Pochodzę z Milika, małej wsi między górami i zacząłem doceniać tę miejscowość. Kiedyś tak nie było.

Wolny czas to rodzina, podróże i ... pies?
- Tak, to prawda. Nie mam jakiegoś szczególnego hobby oprócz piłki nożnej…

Trochę luźniejsze pytanie na zakończenie. Posiadanie psa to duża odpowiedzialność i czy nie jest tak, że to pewnego rodzaju przygotowanie do bycia rodzicami?
- Wydaje mi się, że tak. (śmiech) Pies to spory obowiązek, ale byliśmy na to przygotowani... My swojego „Cortesa” mamy niecały rok i muszę przyznać, że trochę żałujemy, że nie zdecydowaliśmy się na niego wcześniej, bo to naprawdę świetna sprawa.



Biuro Prasowe
GKS Piast SA